Przejdź do głównej treści
Koszyk

Twój koszyk jest pusty

Koszyk

Twój koszyk jest pusty

Janusz Stankiewicz

Gorath: Droga Gniewu

Zamawiając tutaj, otrzymujesz książkę z dedykacją od autora.

Wstąp na drogę do odkupienia wraz z Gorathem, Moraną i Noelle. Doświadcz okrucieństwa Czarnego Żniwiarza, poznaj gniew orków i furię smoków.

Przejdź do pełnego opisu
Cena 48,00 zł
szt.
Dostępność:
duża ilość
Czas wysyłki: 3 dni
Cena 48,00 zł
szt.
Dostępność:
duża ilość
  • Autor Janusz Stankiewicz
  • Zawiera intrygę, przygodę, magię, smoki i demony
  • ISBN 978-83-971490-3-8
  • Data premiery 24/10/24
  • Liczba stron 312
Czas wysyłki: 3 dni

DARMOWA WYSYŁKA

dla zamówień powyżej 150 zł

Cena 48,00 zł
szt.
Dostępność:
duża ilość
Czas wysyłki: 3 dni

Opis

Patroni medialni

 

Gorath próbuje odzyskać kontrolę nad własnym losem rozumiejąc, że potrzebuje celu, któremu mógłby się poświęcić. Czy w nadchodzącej wojnie z Dominium Natanbanu uda mu się odkupić swoje winy? I przed którym z Kathanów stanie: Marr czy Bovis-Torem?

Czarny Żniwiarz ogłasza się królem piratów i z zebraną bandycką flotą wyrusza w krwawy rejs. Demon z therańskiej kuli daje potęgę, o jakiej Żniwiarz zawsze marzył, ale jej ceną jest przekroczenie granic szaleństwa. Tymczasem Evelon wyrusza do elfiej stolicy, by obalić istniejący porządek i przygotować swój naród do nadchodzącej wojny. Poprowadzić elfów z Tir’en’riath ku świetlanej przyszłości – lub zagładzie.

Gdy imperia zetrą się w wojnie, najważniejsi z graczy zmienią sojusze i reguły gry. A furia smoków zmierzy się z gniewem orków.


Fragment:

– Nadeszli, pani.

Kathana Marr tylko przelotnie popatrzyła na przybyłego, klęczącego teraz przed nią mężczyznę. Więcej uwagi poświę­ciła swojej komnacie. Ulubionej komnacie. Wielka, sporządzo­na z najwyższą możliwą dokładnością mapa Imperium, obok szerokich okien z widokiem na skaliste wybrzeże i gobelinów z motywami orkowej historii, które kazała tu zawiesić w charak­terze przestrogi, by przypominały jej, jak daleko zaszła, skąd się wyrwała, jak wciąż żyją jej pozbawieni smoczej krwi krewniacy. Dalej zajmujący pół ściany kominek, tak skutecznie ogrzewa­jący pomieszczenie zimą. Nawet biurko, przy którym siedziała, przeglądając jeszcze raz ostatnie raporty i spisy. Będzie jej tego wszystkiego żal.

– Zaczynajmy! – rozkazała, pozbawiając swój głos jakiejkol­wiek nostalgicznej nuty, czując, jak potrzeba działania napełnia jej ciało energią i pewnością siebie. – Chcę widzieć Morgula, Ve­mala, Kolda i Hengfiska na Zachodniej Wieży. Upewnij się, że han Malik wie, i że się szykuje. To samo Logan i Oska, wszystkie statki na morzu i w gotowości bojowej!

Czekali już na nią, gdy stanęła na szczycie Zachodniej Wieży. Szerokie, obleczone stalą ramiona podległych jej Władców, czar­na czupryna o połowę niższego Kolda, czarownik Hengfisk, blady jak jego ślepe oko. Wszyscy wpatrujący się w otwarte morze tak intensywnie, że początkowo nie zauważyli nadejścia swej pani.

– Zatem Kratos miał rację – powiedziała, podchodząc do kra­wędzi muru, dając znak klękającym przed nią mężczyznom, że nie czas na ceremoniał. – Przechwycili wszystkich zwiadowców, żaden nie powrócił do… – urwała, gdy zobaczyła naciągające siły wroga. – Na zgniłe kurwy Otchłani! Więcej ich matka nie miała?

Spodziewała się potężnych sił inwazyjnych, szykowała się na nie, czekała na ich nadejście, ale to, co zobaczyła na morzu, stanowiło wyzwanie nawet dla jej wyobraźni. Liczba therańskich okrętów pły­nących wprost na Skałę ponad trzykrotnie przekraczała nawet naj­bardziej pesymistyczne założenia Marr i jej strategów. Sunęły rów­no i szybko, stopniowo zajmowały dostrzegalną przestrzeń morza jak dywan, który jakiś szalony bóg zdecydował się rozłożyć na jego stalowoszarej powierzchni. Kathana nawet nie próbowała liczyć, ilu zamorskich wojowników zmierza jej na spotkanie, przywożąc śmierć i zniszczenie. A wiedziała przecież, że gdzieś tam jeszcze, nad ciężkimi, ołowianymi chmurami, czają się także smoki. Przez ciało, od bioder aż po czubek głowy, przeszło ją obce, nieprzyjemne uczucie. Nie znała go wcześniej, aż do dziś. Strach.

Oderwała wzrok od hipnotyzującej, wzbierającej masy wro­gów, popatrzyła po twarzach swoich podkomendnych. Dostrze­gła w ich oczach zwątpienie i rezygnację. Na ten widok w Wiel­kiej Kathanie zapłonął gniew.

– Co jest, hanowie? Myślałam, że otaczają mnie Władcy, nie tchórzliwe cipy! Moje rozkazy pozostają bez zmiany, nieważne, ilu gadzich skurwieli tu do nas płynie! Chcę usłyszeć, że wszyscy są gotowi, zaczynamy od twoich czarowników, Hengfisk!

Gdy podlegli jej dowódcy po kolei raportowali gotowość, na twarze wszystkich zebranych na najwyższej wieży Skały zaczynał znów wstępować kolor; znajome obowiązki i kolejne etapy realiza­cji wielokrotnie powtarzanego planu sprawiały, że nawet tak przy­tłaczająca przewaga wroga wydawała się tylko kolejną przeszkodą do pokonania, zadaniem, które należy wykonać. W spojrzeniach otaczających ją mężczyzn Marr ponownie zobaczyła pragnienie, by ich pani była z nich dumna.

Floty Oski i Logana wyruszyły z dwóch stron na spotkanie najeźdźcom. Potężne bojowe galery i triremy szybko wypełniły zatokę i skierowały się na otwarte morze. W ślad za nimi, wolniej, niezgrabnie, ale imponująco w swej masie, ruszyły barki z pła­skimi platformami, na których poustawiano specjalnie przygo­towane przez inżynierów Marr trebusze i balisty. Budowa tych pokracznych, pływających machin oblężniczych pochłonęła mnóstwo czasu i środków, nadeszła pora, by się przekonać, czy spełnią przeznaczone im zadanie. Obserwując je, Kathana przy­łapała się na tym, że zaciska bezwiednie pięści. Gdyby nie solidne na tej wysokości podmuchy wiatru, zapewne usłyszałaby skrzy­pienie skóry rękawiczek okrywających jej dłonie.

– Lepiej, żeby machiny twoich krewniaków zrobiły, co do nich należy, Kold – warknęła, spoglądając na tarasy wokół wież Ska­ły. Skomplikowane, krasnoludzkie machiny, które tam umieścili, kosztowały ją majątek i wiele przysług. Zlecając ich budowę, Marr przekonała się, że nawet władza i zasoby Wielkiej Kathany mają granice. Zbliżyła się do nich dużo bardziej, niż zamierzała.

– Jeśli tylko będzie… – spróbował odpowiedzieć krasnolud, ale Władczyni nie była zainteresowana jego tłumaczeniami.

– Daj mi lunetę.

Przyłożyła do oka zbudowane ze szkła i mosiądzu urządzenie, przez chwilę śledziła wydarzenia na morzu.

– Tak, już prawie. Szybko idą, mam nadzieję że ci durnie nie… Dobrze, nie za daleko. Ładny szyk.

– Hanowie Logan i Oska długo ćwiczyli… – odezwał się irytują­co usłużnie Hengfisk, ale mocny głos Marr nie dał mu dokończyć.

– Zaczyna się!

Rzeczywiście, okręty Theran weszły w zasięg i z galer oraz trirem imperialnej floty poleciały strzały i ładunki katapult. Część jednostek Marr szła wprost na zderzenie, licząc na siłę potężnych, metalowych taranów zamontowanych na dziobach, pozostałe osłaniały ustawioną na pływających platformach artylerię, któ­ra już zaczynała miotać ciężkie pociski. Therańscy kapitanowie także znali się na swojej robocie, ustawiając sporą część swoich statków bokiem, burtami, z których błyskało i grzmiało, ale reszta szła wprost na zderzenie.

Pierwsze pociski artylerii dosięgły celu, kilka z pękatych, ob­cych statków, płynących, jakby miały połykać wodę przed sobą, zachwiało się, ciężkie kamienie, a także ogniste kule wyrzucane przez ramiona trebuszy zebrały swoje żniwo. Zbyt skromne jed­nak, by powstrzymać prącą do przodu masę: w miejsce uszkodzo­nych jednostek natychmiast pojawiały się kolejne. Za chwilę okrę­ty taranujące zwarły się ze sobą, a ich załogi przystąpiły do walki.

Okrzyki radości, które wyrwały się mężczyznom otaczającym Marr, kiedy pierwszy z obcych statków poszedł na dno, nie trwały długo. Z wysokiej wieży widzieli wyraźnie, że orkowa flota zdo­łała zatrzymać i zewrzeć w boju zaledwie pierwszą linię nadpły­wających okrętów, jednak fala kolejnych, dołączających do walki statków wroga nie pozostawiała wątpliwości, że przy tak miaż­dżącej przewadze liczebnej opór nie potrwa długo.

– Są! – krzyknął Morgul, dowódca osobistej gwardii Kathany.

I rzeczywiście, z chmur unoszących się nad polem bitwy wynu­rzyły się smoki. Marr nie powinna czuć się zaskoczona, spodzie­wała się wreszcie je zobaczyć, ba, liczyła na ich obecność. A jednak widok schodzących lotem koszącym majestatycznych skrzydlatych bestii nawet ją napełnił podziwem i nienaturalnym, paraliżują­cym strachem. To nie mógł być tylko pierwotny, atawistyczny lęk przed drapieżnikami przez tysiąclecia polującymi na jej przodków. W smoczym strachu musiała być też magia. Marr nie potrafiła ina­czej wytłumaczyć nagłego drżenia kolan i szarpnięcia w żołądku, wzmagającego pragnienia, by uciec lub paść na kolana. Podobnie czuła się tylko słysząc głos Imperatora, wspomagany mocą Źródła.

Opanowanie ogarniającej ją paniki kosztowało Władczynię całą siłę woli, jednak mimo wszystko zdołała wyrównać oddech i powstrzymać drżenie rąk. Zmrużyła oczy, by dokładniej przyj­rzeć się potworom, spróbować poznać ich siłę, znaleźć słabości. Właśnie po to tu była.

– Siedem… Jest ich siódemka – mruknęła.

DARMOWA WYSYŁKA
dla zamówień powyżej 150 zł

Polecane produkty