Gorath Zestaw
Zamawiając tutaj, otrzymujesz książki z dedykacją od autora.
- T1. Uderz pierwszy - Gorath infiltruje gildię zabójców
- T2. Krawędź Otchłani - wyspy południowe, piraci i nadchodząca wojna
- T3. Droga gniewu - wojna ze smokami
Zestaw Goratha to komplet trzech brutalnych, przepełnionych akcją i emocjami tomów, które tworzą epicką opowieść o walce, przetrwaniu i cienkiej granicy między człowieczeństwem a potwornością.
DARMOWA WYSYŁKA
dla zamówień powyżej 150 zł
Opis
Gorath – półork, półczłowiek. Mieszanka gniewu, honoru i krwi.
W świecie, w którym magia miesza się z przemocą, a lojalność ma swoją cenę, tylko jeden wojownik potrafi przejść przez mrok i pozostać sobą.
Bez kompromisów, bez fałszu — idealna dla tych, którzy chcą, by opowieść im zapadła w pamięć.
Uderz pierwszy (tom 1).
Gorath, półork z mroczną przeszłością otrzymuje ostatnie zadanie: ma zinfiltrować gildię zabójców i wystawić ją Władcom. Wydawałoby się, że wolność przyjdzie za cenę lojalności — ale lojalność wobec morderców ma smak gorzkiej zdrady.
Krawędź Otchłani (tom 2).
Afera z gildią zabójców okazuje się mieć poważniejsze konsekwencje, niż Gorath mógł podejrzewać. Próbując zacząć nowe życie wśród gangów wysp południowych i piratów, nawet nie podejrzewa, że poszukują go najpotężniejsi z Władców Imperium.
Droga gniewu (tom 3).
W tle nadchodzącej wojny, Gorath próbuje odzyskać kontrolę nad własnym losem. By odkupić winy, będzie musiał podjąć się misji, która podda w wątpliwość resztki tego, w co wierzy. Tymczasem furia smoków zmierzy się z gniewem orków.
W zestawie: oszczędzasz 20 zł + dedykacja od autora + wszechobecna magia i brutalność.
Fragmenty:
Uderz pierwszy
Gorath dawno nie czuł takiej żądzy mordu jak w tej chwili. W centrum wciąż zamglonego spojrzenia widział Goslinga i tylko on go interesował. Młody książę cofnął się do samych schodów, otoczony przez spanikowanych kamratów, teraz nareszcie i na jego twarzy pojawił się strach. Jeszcze tylko kilka kroków i Gorath dopadnie go, tylko kilka kroków od śmierci.
Dowódca ochrony – ten gruby z blizną – wyrósł mu na drodze, ciął mieczem od ucha. Gorath sparował maczetą, związując ostrza, odsuwając jego miecz w bok i pchnął czubkiem szabli pod gardło. Stary żołnierz naparł do przodu, ale Gorath nie pozwolił mu się do końca nabić na głownię, cofnął rękę i zwinnie zanurkował pod grubym ramieniem. Wiedział, że rana i tak jest śmiertelna, nie chciał tracić czasu na przepychanki z ciężkim typem.
Mimo to stary ochroniarz zatrzymał go na tyle, by Gosling wraz z dwoma innymi uciekł po schodach. Gorath wbiegł za nimi, po trzy stopnie w górę. Nie myślał, by zostać, pomóc Moranie i Nyx, nie liczyło się nic, tylko śmierć jasnowłosego zwyrodnialca. Po schodach i przez drzwi prowadzące na zalany słońcem taras łączący się z murem. To stąd strzelali kusznicy. Na jego widok trzej młodzieńcy cofnęli się, w rękach ściskali miecze. Jeden z nich, ten wysoki i chudy, postąpił krok naprzód.
– Razem chłopaki, damy mu radę!
Jednak gdy Gorath ruszył na nich, Gosling i trzeci młodzian, o brązowych, kręconych włosach, nie wytrzymali nerwowo, odwrócili się i pognali do baszty na drugim końcu muru.
Wysoki złożył się pięknie do pchnięcia, widać było, że do jego edukacji należały zajęcia szermiercze i chłopak przykładał się do nich. Ale to nie był elegancki fechtunek w ogrodach ojca, tylko walka na śmierć i życie, brutalna i bez żadnych reguł. Gorath odbił wąski miecz tak mocno, że młody szermierz stracił na chwilę równowagę, zachwiał się, ale zdążył jeszcze rozpaczliwie uderzyć z góry na wściekle nacierającego półorka. Gorath przyjął ten cios na skrzyżowane ostrza, wciąż prąc naprzód, niemal w biegu, popychając go, zmuszając do niewygodnego drobienia w tył, warcząc mu niezrozumiałe przekleństwa prosto w twarz. Wreszcie pchnął silnie, wyrzucając chłopaka kilka stóp poza krawędź muru. Młody arystokrata krzyknął krótko i poleciał w dół, znikając z pola widzenia.
Gorath nawet nie spojrzał za nim. Ruszył biegiem za Goslingiem, kryjącym się właśnie w baszcie. Była w kiepskim stanie, mocno nadgryziona zębem czasu, prawdopodobnie w remoncie, sądząc po rozrzuconych dookoła narzędziach murarskich. Gorath był w połowie muru łączącego ją z tarasem, gdy dwaj pozostali przy życiu arystokraci zatrzasnęli drzwi wejściowe. Obok drzwi znajdowało się jednak wysokie okno wychodzące na dziedziniec, do wnętrza zamku, zabite niedbale deskami. Wiedziony furią półork skoczył wprost przez nie, rozbijając drewno, wpadł do ciemnego wnętrza na jednego z młodzieńców. Był to Gosling.
Wciąż warcząc wściekle, Gorath porzucił broń w ciasnej przestrzeni, chwycił obydwiema dłońmi twarz księcia, grzmotnął czołem w usta, odrzucił z mocą na ścianę. Poczuł, jak ostrze miecza ześlizguje się po jego kolczudze, rani w bok tam, gdzie metal nie osłaniał już ciała. To ten drugi, kędzierzawy, z krótkim mieczem w dłoni i przerażeniem w oczach. Gorath chwycił jego rękę w dwie swoje, szarpnął. Młodzian uderzył go drugą pięścią w szczękę, ale półork prawie tego nie poczuł. Szarpnął jeszcze raz, mocniej, aż trzasnęła łamana kość. Młodzian wrzasnął, gdy Gorath uniósł go i cisnął o podłogę, potem nie wydał już żadnego dźwięku, jego twarz, raz po raz wbijana obcasem w posadzkę, przestawała przypominać ludzką.
Gosling wytoczył się z baszty przez wybite okno. Gorath ruszył za nim. Furia już się wypalała, zaczynał spoglądać na księcia chłodniejszym okiem. Z jego pokrytej krwią twarzy znikł pogardliwy uśmieszek, oczy nie spoglądały już bez zainteresowania, teraz wyzierały z nich przerażenie i groza. Cofnął się pod sam mur, do blanek, oparł się o nie, ale nie spojrzał w dół, nie odrywał oczu od półorka.
– Nie… nie zbliżaj się! Zaczekaj! Poddaję się – wybełkotał z trudem przez rozbite usta. – Chcieliście mnie na zakładnika! Poddaję się, słyszysz?!
Krawędź Otchłani
Cichy trzask sprawił, że o mało nie upuścił małej lampki, którą zamierzał postawić przy biurku. W kącie, w skrytym w ciemności fotelu, siedziała jakaś postać i właśnie odpalała cygaretkę. Nikły blask na chwilę oświetlił jasne włosy i błyszczące w ciemności oczy. Reiner poczuł, jak strach uderza w niego falą, jakiej się nie spodziewał. Może przez to, że obcy był w jego domu, w jego gabinecie, a może przez niepokojąco opanowane zachowanie intruza.
– Ciężki dzień, Reiner? – Kobiecy głos. Jakoś ten fakt nie przyniósł mu ulgi. Mówiła spokojnie, wręcz leniwie, ale Reiner wyczuł czającą się w jej głosie groźbę.
Teraz, gdy jego wzrok odrobinę już przywykł do półmroku, dostrzegał więcej szczegółów. Siedziała w fotelu przy drzwiach, w swobodnej pozie z nogą założoną na nogę, widział nawet zarys jej biodra w obcisłych, sięgających mocno powyżej pasa spodniach. Ale twarz wciąż pozostawała w cieniu, lekko tylko oświetlana żarem, gdy zaciągała się cygaretką.
Pierwsza fala odrętwienia minęła, choć wciąż słyszał pulsowanie tętna w uszach, z lekką irytacją stwierdził także, że trzęsą mu się nogi. Coś powstrzymywało go przed krzyknięciem, wezwaniem Gorta, nie rozumiał jeszcze tej sytuacji. Kobieta mogła nie być sama, nie wiedział, kim jest i na co ją stać. Najchętniej uciekłby z własnego gabinetu, drzwi były jednak po przeciwległej stronie pokoju.
– Kim jesteś? – Jego głos zabrzmiał wyjątkowo słabo. Odchrząknął i poprawił się: – Czego chcesz?
Nie odpowiedziała, zaciągnęła się tylko ponownie cygaretką i leniwie wypuściła dym. Reiner rzucił okiem w stronę ściany, gdzie wisiał ozdobny kord. Za daleko. Przesunął się niezgrabnie bliżej biurka i szuflady, w której trzymał…
– Tego szukasz? – Uniosła dłoń, zaświeciła ostrzem jego własnego noża do papieru. Pięknie zdobiona, doskonale zaostrzona z obu stron klinga, tak dobrze znana Reinerowi, teraz w obcym ręku wydała mu się nagle nadzwyczaj groźna. Znał skądś ten głos.
– Kim jesteś? – powtórzył. – Co robisz w moim domu? Wiesz, kim jestem? Mój ochroniarz jest tuż za drzwiami… – Zdawał sobie sprawę, jak żałośnie brzmi, grożąc jej półgłosem. Spróbował stanąć prosto, by chociaż wyglądać godnie.
– Zawołaj go, jeśli chcesz. – Podniosła się wreszcie. Powolnym, pewnym siebie krokiem ruszyła w jego stronę. – Ten nóż wejdzie w jego cielsko jak w ciasto. No i wtedy będę zmuszona przywitać się też z twoimi kobietami. Nie chcesz tego, Reiner.
Poznał ją, gdy wyłoniła się z mroku. Zmieniła się, wydoroślała. Jej twarz, mimo że wciąż miękka, gładka, nabrała też kilku surowszych linii. A w dużych oczach dawną wesołość wyparło coś nowego, zimniejszego.
– Pamiętasz mnie? – zapytała, podchodząc blisko, za blisko.
– Noelle…
Nie przypominała już tamtej dziewczyny, szalonej imprezowiczki, wesołej włamywaczki prowadzającej się w dziwnym towarzystwie, roztrzepanej i niefrasobliwej, ledwo słuchającej, gdy załatwiał jej i jej kumplom robotę. Teraz była skupiona, skoncentrowana, intensywna. Gdy stanęła nad nim, musiał lekko zadrzeć głowę, bo spojrzeć jej w twarz. Pamiętał, że była wysoka, zawsze doceniał jej zgrabne proporcje, cieszył oko widokiem długich nóg. Teraz jednak jej wzrost wzbudzał w nim strach. Może Reiner sprzed dziesięciu lat poradziłby sobie z nią, młodszy, silniejszy, jeszcze pełen energii. A może nie, nigdy nie lubił fizycznych konfrontacji, unikał bójek nawet jako dzieciak. Od tego miał innych. Teraz siła i energia były po jej stronie. Gdy tak stała przed nim, rozumiał, jak musieli się czuć ci, których czasem zastraszał ze swoimi ochroniarzami. Bał się poruszyć, by nie sprowokować gwałtownej reakcji, bał się bólu, bał się Noelle. Żałował, że jednak nie zawołał Gorta. Ale teraz, gdy stała tak blisko, było już na to za późno.
– Pamiętasz, gdzie nas wysłałeś? – powiedziała cicho, złowieszczo. – Zyna, Tycho i mnie?
– Czekaj, ja nie…
– Co, ty nie? – nie dała mu dokończyć zdania, dłonią w rękawiczce chwyciła go za szczękę. Spróbował się cofnąć, ale tylko oparł się o biurko za sobą. – Nie wiedziałeś, czym był klasztor Thenneth? Ty wiesz wszystko, Reiner, jesteś w końcu brokerem informacji. Oto informacja dla ciebie: Zyn i Tycho nie żyją. A ja przyszłam po ciebie.
Ścisnęła jego twarz mocniej, jej palce boleśnie wpiły mu się w policzki. Uniosła nóż do jego twarzy, widział każdy detal na inkrustowanym ostrzu, fakturę gładkich rękawiczek Noelle.
Skórzanych rękawiczek. By nie pobrudzić sobie rąk krwią. Jego krwią. Reiner zakwilił.
Zimne ostrze dotknęło jego twarzy, ust. Przyparty do biurka, próbował odsunąć się jak najdalej, ale udało mu się tylko niezgrabnie odchylić na blat za sobą. Noelle zbliżyła jego twarz do swojej, czuł ciepło jej oddechu, kontrastujące z zimnem stali. Ścisnęła mocniej, jednocześnie wsuwając mu klingę w usta. Charknął, gdy poczuł, jak czubek noża dotyka przełyku, szarpnął się, ale dłoń Noelle trzymała mocno.
– Powiesz teraz dwa słowa. – Mówiła bez emocji, jakby coś tłumaczyła, objaśniała. – „Chcę umrzeć”.
– Nngh – spróbował niewyraźnie. Poczuł, jak ostrze kaleczy mu policzek od wewnątrz, jak krew zaczyna napływać do jamy ustnej.
– Powtarzaj za mną, Reiner. – Nożyk poruszał się lekko, nacinając krawędź jego ust. – Chcę…
– Viktor Kraft – stęknął niewyraźnie. – To on… Nie ja, nie ja…
Zatrzymała rękę, znów ścisnęła jego szczękę mocniej.
– Co?
– Chciał się was pozbyć – wyrzucił z siebie szybko, gdy wyciągnęła klingę z jego ust. – Nie pamiętam dokładnie, o co chodziło. Zrobiliście kogoś od niego, albo nie chcieliście dla niego pracować… Pamiętam, że był niezadowolony…
Puściła go, ale nie odsunęła się. Wciąż stała bardzo blisko, czuł ciepło jej ciała. Poczuł także, jak gorąco ulgi biegnie mu od ramion w dół, poprzez krzyż i lędźwia, aż do trzęsących się nóg. Modlił się do bogów, by pęcherz nie puścił.
– Kraft, ten karczmarz? – W jej wielkich, oliwkowych oczach widział powątpiewanie. I złość.
– On nigdy nie był tylko karczmarzem. – Reiner poczuł się odrobinę pewniej, wracał na znajome terytorium negocjacji, wymiany informacji. Może jeszcze wyjdzie z tego cało. Gdyby tylko nie stała tak blisko, może jego serce przestałoby tak walić. – Teraz połowa Zakroków należy do niego, ma też lokale w Zachodnim Podgórzu. Zignorowaliście go wtedy, a jego nie wolno…
– Skąd Kraft wiedział, gdzie nas posłać? – przerwała mu wciąż złym, złowieszczym głosem.
Skaleczone gardło zabolało, gdy Reiner przełknął ciężko. Znów wstępował na kruchy lód swojej winy.
– Chciał się was pozbyć – powtórzył – ale bez zbytniego zamieszania. Nie chciał fermentu wśród innych… wolnych strzelców, takich jak wy. Zgłosił się do mnie…
– A ty zajmujesz się załatwianiem takich problemów. – Ku uldze Reinera Noelle odstąpiła wreszcie od niego, oparła się o regał w zamyśleniu. Niemal przypominała teraz dawną siebie, chociaż nóż w jej dłoni wciąż rzucał nieprzyjemne błyski.
Reiner wyprostował się ostrożnie, otarł strużkę krwi z kącika ust, spojrzał dyskretnie w stronę drzwi. Nie było szansy, by Gort, lub choćby któraś z jego córek pojawiła się w nich i odwróciła uwagę Noelle na tyle, by zdołał się wymknąć. Wciąż nie było też mowy o ucieczce z gabinetu, te kilka kroków do drzwi to dystans, którego nie zdążyłby pokonać żywy. Musiał spróbować tego, w czym był najlepszy. Wyłgać się z tego.
– To był tylko interes, jesteśmy w gruncie rzeczy podobni do siebie, Noelle. Działamy na zlecenie, musimy z czegoś żyć. Rozumiem, jeśli będziesz chciała szukać zemsty na Krafcie, ale ja…
– Połóż rękę na blacie – syknęła.
– Rękę? – Jego głos zabrzmiał niemal piskliwie. – Po co…
– Kraft dostanie, na co zasłużył – powiedziała zimno – ale i ty maczałeś brudne paluchy w śmierci moich przyjaciół. Zabiorę ci je.
Reiner znów poczuł uderzenie paniki. Momentalnie zaschło mu w ustach.
– Co chcesz zrobić…?
– Dwa twoje palce, Reiner. – Znów stanęła bardzo blisko, patrzyła na niego z góry. – Kładź rękę. Pozwolę ci wybrać: lewą, czy prawą?
Znów poczuł ucisk w gardle, oczy zrobiły mu się wilgotne.
– Ale dlaczego? – Nie wstydził się już tego wysokiego, niemal piskliwego szeptu. Bardzo nie chciał tracić swoich palców.
– Teraz uważaj – powiedziała, nachylając się nad nim. – Jeśli narobisz hałasu, jeśli ktoś z domowników cię teraz usłyszy, poderżnę gardła wszystkim. Ochroniarzowi, tłustej żonie, ślicznym córeczkom. Wyjmę im oczy i każę ci je zjeść, zanim i tobie przerżnę grdykę. Także zbierz się w sobie, Reiner, bo będzie bolało.
Chwyciła jego lewą dłoń, szarpnęła, ale siłował się z nią tylko przez moment, odruchowo. Był cały sztywny ze strachu, czuł strużki potu ściekające po plecach, dyszał jak po długim biegu. Blat biurka był zdumiewająco chłodny.
Noelle skrzywiła się, widząc jego twarz, puściła na chwilę nadgarstek. Niemal krzyknął, gdy niecierpliwym ruchem cięła połę jego surduta. Oderwany kawał materiału brutalnie wepchnęła mu w usta. Reiner znów poczuł dławienie, ale i dziwną wdzięczność dla swojej oprawczyni. Łzy ciekły mu po twarzy, z trudem oddychał przez zatkany nos.
Ból uderzył nagłą falą, pieczenie, jakby ostrze było rozżarzone do czerwoności, a potem pulsujące fale idące przez całą długość ręki. Nawet nie zauważył, kiedy osunął się na podłogę, pod nogi stojącej nad nim Noelle, wpatrując się w zalaną krwią dłoń, dziwnie obcą teraz bez kciuka i palca wskazującego. Nie krzyczał, bardziej jęczał, wył słabo w materiałowy knebel, ściskając zdrową dłonią posiniaczony nadgarstek.
Głos Noelle dobiegł do niego z góry, przytłumiony jakby zza zasłony. Wyraźnie słyszał tylko silne uderzenia pulsu krwi w skroniach.
– Kraft nie wykpi się z tego tak tanio, jak ty, Reiner. Wiem, że go nie ostrzeżesz, zabiłby cię za zdradę. Spróbuj pokrzyżować mi plany, a dzisiejszy wieczór wyda ci się miłą pogawędką w porównaniu z tym, co z tobą zrobię.
Musiał na chwilę stracić przytomność, bo gdy podniósł wreszcie głowę, po Noelle nie było już śladu. Zanim udało mu się wstać, zdecydował, że odpoczynek na wybrzeżu, z dala od pracy, Zakroków i całego Zandfort przyda mu się bardzo pilnie.
Droga gniewu
– Nadeszli, pani.
Kathana Marr tylko przelotnie popatrzyła na przybyłego, klęczącego teraz przed nią mężczyznę. Więcej uwagi poświęciła swojej komnacie. Ulubionej komnacie. Wielka, sporządzona z najwyższą możliwą dokładnością mapa Imperium, obok szerokich okien z widokiem na skaliste wybrzeże i gobelinów z motywami orkowej historii, które kazała tu zawiesić w charakterze przestrogi, by przypominały jej, jak daleko zaszła, skąd się wyrwała, jak wciąż żyją jej pozbawieni smoczej krwi krewniacy. Dalej zajmujący pół ściany kominek, tak skutecznie ogrzewający pomieszczenie zimą. Nawet biurko, przy którym siedziała, przeglądając jeszcze raz ostatnie raporty i spisy. Będzie jej tego wszystkiego żal.
– Zaczynajmy! – rozkazała, pozbawiając swój głos jakiejkolwiek nostalgicznej nuty, czując, jak potrzeba działania napełnia jej ciało energią i pewnością siebie. – Chcę widzieć Morgula, Vemala, Kolda i Hengfiska na Zachodniej Wieży. Upewnij się, że han Malik wie, i że się szykuje. To samo Logan i Oska, wszystkie statki na morzu i w gotowości bojowej!
Czekali już na nią, gdy stanęła na szczycie Zachodniej Wieży. Szerokie, obleczone stalą ramiona podległych jej Władców, czarna czupryna o połowę niższego Kolda, czarownik Hengfisk, blady jak jego ślepe oko. Wszyscy wpatrujący się w otwarte morze tak intensywnie, że początkowo nie zauważyli nadejścia swej pani.
– Zatem Kratos miał rację – powiedziała, podchodząc do krawędzi muru, dając znak klękającym przed nią mężczyznom, że nie czas na ceremoniał. – Przechwycili wszystkich zwiadowców, żaden nie powrócił do… – urwała, gdy zobaczyła naciągające siły wroga. – Na zgniłe kurwy Otchłani! Więcej ich matka nie miała?
Spodziewała się potężnych sił inwazyjnych, szykowała się na nie, czekała na ich nadejście, ale to, co zobaczyła na morzu, stanowiło wyzwanie nawet dla jej wyobraźni. Liczba therańskich okrętów płynących wprost na Skałę ponad trzykrotnie przekraczała nawet najbardziej pesymistyczne założenia Marr i jej strategów. Sunęły równo i szybko, stopniowo zajmowały dostrzegalną przestrzeń morza jak dywan, który jakiś szalony bóg zdecydował się rozłożyć na jego stalowoszarej powierzchni. Kathana nawet nie próbowała liczyć, ilu zamorskich wojowników zmierza jej na spotkanie, przywożąc śmierć i zniszczenie. A wiedziała przecież, że gdzieś tam jeszcze, nad ciężkimi, ołowianymi chmurami, czają się także smoki. Przez ciało, od bioder aż po czubek głowy, przeszło ją obce, nieprzyjemne uczucie. Nie znała go wcześniej, aż do dziś. Strach.
Oderwała wzrok od hipnotyzującej, wzbierającej masy wrogów, popatrzyła po twarzach swoich podkomendnych. Dostrzegła w ich oczach zwątpienie i rezygnację. Na ten widok w Wielkiej Kathanie zapłonął gniew.
– Co jest, hanowie? Myślałam, że otaczają mnie Władcy, nie tchórzliwe cipy! Moje rozkazy pozostają bez zmiany, nieważne, ilu gadzich skurwieli tu do nas płynie! Chcę usłyszeć, że wszyscy są gotowi, zaczynamy od twoich czarowników, Hengfisk!
Gdy podlegli jej dowódcy po kolei raportowali gotowość, na twarze wszystkich zebranych na najwyższej wieży Skały zaczynał znów wstępować kolor; znajome obowiązki i kolejne etapy realizacji wielokrotnie powtarzanego planu sprawiały, że nawet tak przytłaczająca przewaga wroga wydawała się tylko kolejną przeszkodą do pokonania, zadaniem, które należy wykonać. W spojrzeniach otaczających ją mężczyzn Marr ponownie zobaczyła pragnienie, by ich pani była z nich dumna.
Floty Oski i Logana wyruszyły z dwóch stron na spotkanie najeźdźcom. Potężne bojowe galery i triremy szybko wypełniły zatokę i skierowały się na otwarte morze. W ślad za nimi, wolniej, niezgrabnie, ale imponująco w swej masie, ruszyły barki z płaskimi platformami, na których poustawiano specjalnie przygotowane przez inżynierów Marr trebusze i balisty. Budowa tych pokracznych, pływających machin oblężniczych pochłonęła mnóstwo czasu i środków, nadeszła pora, by się przekonać, czy spełnią przeznaczone im zadanie. Obserwując je, Kathana przyłapała się na tym, że zaciska bezwiednie pięści. Gdyby nie solidne na tej wysokości podmuchy wiatru, zapewne usłyszałaby skrzypienie skóry rękawiczek okrywających jej dłonie.
– Lepiej, żeby machiny twoich krewniaków zrobiły, co do nich należy, Kold – warknęła, spoglądając na tarasy wokół wież Skały. Skomplikowane, krasnoludzkie machiny, które tam umieścili, kosztowały ją majątek i wiele przysług. Zlecając ich budowę, Marr przekonała się, że nawet władza i zasoby Wielkiej Kathany mają granice. Zbliżyła się do nich dużo bardziej, niż zamierzała.
– Jeśli tylko będzie… – spróbował odpowiedzieć krasnolud, ale Władczyni nie była zainteresowana jego tłumaczeniami.
– Daj mi lunetę.
Przyłożyła do oka zbudowane ze szkła i mosiądzu urządzenie, przez chwilę śledziła wydarzenia na morzu.
– Tak, już prawie. Szybko idą, mam nadzieję że ci durnie nie… Dobrze, nie za daleko. Ładny szyk.
– Hanowie Logan i Oska długo ćwiczyli… – odezwał się irytująco usłużnie Hengfisk, ale mocny głos Marr nie dał mu dokończyć.
– Zaczyna się!
Rzeczywiście, okręty Theran weszły w zasięg i z galer oraz trirem imperialnej floty poleciały strzały i ładunki katapult. Część jednostek Marr szła wprost na zderzenie, licząc na siłę potężnych, metalowych taranów zamontowanych na dziobach, pozostałe osłaniały ustawioną na pływających platformach artylerię, która już zaczynała miotać ciężkie pociski. Therańscy kapitanowie także znali się na swojej robocie, ustawiając sporą część swoich statków bokiem, burtami, z których błyskało i grzmiało, ale reszta szła wprost na zderzenie.
Pierwsze pociski artylerii dosięgły celu, kilka z pękatych, obcych statków, płynących, jakby miały połykać wodę przed sobą, zachwiało się, ciężkie kamienie, a także ogniste kule wyrzucane przez ramiona trebuszy zebrały swoje żniwo. Zbyt skromne jednak, by powstrzymać prącą do przodu masę: w miejsce uszkodzonych jednostek natychmiast pojawiały się kolejne. Za chwilę okręty taranujące zwarły się ze sobą, a ich załogi przystąpiły do walki.
Okrzyki radości, które wyrwały się mężczyznom otaczającym Marr, kiedy pierwszy z obcych statków poszedł na dno, nie trwały długo. Z wysokiej wieży widzieli wyraźnie, że orkowa flota zdołała zatrzymać i zewrzeć w boju zaledwie pierwszą linię nadpływających okrętów, jednak fala kolejnych, dołączających do walki statków wroga nie pozostawiała wątpliwości, że przy tak miażdżącej przewadze liczebnej opór nie potrwa długo.
– Są! – krzyknął Morgul, dowódca osobistej gwardii Kathany.
I rzeczywiście, z chmur unoszących się nad polem bitwy wynurzyły się smoki. Marr nie powinna czuć się zaskoczona, spodziewała się wreszcie je zobaczyć, ba, liczyła na ich obecność. A jednak widok schodzących lotem koszącym majestatycznych skrzydlatych bestii nawet ją napełnił podziwem i nienaturalnym, paraliżującym strachem. To nie mógł być tylko pierwotny, atawistyczny lęk przed drapieżnikami przez tysiąclecia polującymi na jej przodków. W smoczym strachu musiała być też magia. Marr nie potrafiła inaczej wytłumaczyć nagłego drżenia kolan i szarpnięcia w żołądku, wzmagającego pragnienia, by uciec lub paść na kolana. Podobnie czuła się tylko słysząc głos Imperatora, wspomagany mocą Źródła.
Opanowanie ogarniającej ją paniki kosztowało Władczynię całą siłę woli, jednak mimo wszystko zdołała wyrównać oddech i powstrzymać drżenie rąk. Zmrużyła oczy, by dokładniej przyjrzeć się potworom, spróbować poznać ich siłę, znaleźć słabości. Właśnie po to tu była.
– Siedem… Jest ich siódemka – mruknęła.