Ronin: cykl Krwiopijca tom 3 - ebook
Trzeci tom cyklu Krwiopijca. Konrad Harkov musi stawić czoła furii Dragana oraz innych członków rodu Solomonari, podczas gdy w Bieszczadach pojawia się kompletnie nowe zagrożenie.
DARMOWA WYSYŁKA
dla zamówień powyżej 150 zł
Opis
Dragan Solomonari nie zapomina i nie wybacza. A przeszłość, nawet bardzo odległa, potrafi wrócić z przytłaczającą siłą.
Tymczasem Borys, tropiąc ślady niedawnych wydarzeń, zapuszcza się głębiej w bieszczadzkie ostępy, gdzie czeka coś, czego nie sposób nazwać ani zrozumieć. Coś, co nie przypomina żadnego z dotąd napotkanych stworzeń.
W trzecim tomie cyklu Krwiopijca świat staje się jeszcze bardziej mroczny i nieprzewidywalny. Bohaterowie będą musieli zmierzyć się nie tylko z przeciwnikami, ale i z sobą samymi. Nie wszystkie decyzje okażą się słuszne. Nie wszyscy wyjdą z tego cało.
Ronin to długo wyczekiwana kontynuacja przygód Harkova – opowieść o lojalności, utracie i o tym, co dzieje się, gdy potwory z legend przestają być tylko opowieściami szeptanymi przy ognisku.
FRAGMENT POWIEŚCI:
Prolog
– No dalej, rusz się, roninie – wychrypiał bezdomny. – Nie wiem, ile czasu mi zostało, zanim na powrót pochłonie mnie szaleństwo.
Pojedyncze płatki śniegu oblepiały zastygłą twarz krwiopijcy, lecz nie rozpuszczały się, tylko kleiły jeden do drugiego, barwiąc się na czerwono od krwi spływającej po zimnych jak kamień policzkach. Wicher już ucichł, gdzieś daleko uderzył samotny grom. Wysoko ponad Warszawą roznosił się nieludzki ryk Dragana Solomonari, tak mocno przepełniony gniewem i rozpaczą, że wzruszał i przerażał jednocześnie.
Unosząc zmęczony wzrok, Konrad zaprezentował biel i czerwień uśmiechu godnego pozbawionego zmysłów maniaka. Jeszcze chwilę temu był tylko skórzanym workiem nieumarłego mięsa, który z ostatniego piętra wieżowca spadł na miejski bruk. Teraz, przecząc stanowi rzeczy powszechnie uznanemu za naturalny, jego kości zrastały się szybciej niż kiedykolwiek, rany na ciele znikały, jakby były tylko obrazem w filmie odtwarzanym z ogromną prędkością. Przeklęta krew krążąca w jego żyłach dokonywała rzeczy niemożliwych do objęcia ludzkim rozumem.
Farkas. Może gdyby przeżył tę noc, akt zemsty dokonanej przez braci Solomonari dopełniłby ich przeznaczenia i zakończył pełne udręki istnienie. Byli strzygoniami, demonami podniesionymi z grobów siłą pragnienia zemsty na ich niegdysiejszym mordercy – Thomasie Wallensteinie, znanym w Polsce pod nazwiskiem Waloński. Tej nocy dopięli swego, a jednak nie odnaleźli spokoju, nie mogli oddać się we władanie śmierci. Nawet wśród nieumarłych krążyły legendy, mówiące że strzygonia w żaden sposób nie można było zabić, jednakże Konradowi się udało, czym najwyraźniej przedłużył egzystencję Dragana Solomonari. Stał się bowiem jego nowym powodem do trwania, aby tym razem pomścić brata.
Poruszył kciukiem, co dało mu nadzieję, że ma jeszcze władzę nad ciałem. Podniesienie dłoni okazało się jednak równie trudne, jak dla dziecka dźwignięcie stalowej belki. Chciał dotknąć swojej twarzy, sprawdzić, czy ją jeszcze ma, czy może zamieniła się w makabryczną maskę skleconą z poszarpanej skóry, mięśni i wystających kości. W końcu i to mu się udało, choć sposób, w jaki ścięgna zmuszały do ruchu zdruzgotane chrząstki stawów, przyprawiał go o mdłości. Wszystko w nim chrupało, tarło o siebie i przeskakiwało jak w zużytej maszynie napełnionej piaskiem.
Skórę na policzkach znów miał chłodną, naciągniętą i nadzwyczaj gładką. Równie dobrze mógłby być porcelanową lalką, a nie człowiekiem, który niegdyś wybrał, by trwać po śmierci. Pod palcami nie znajdował najdrobniejszego nawet uszczerbku, a jednak coś mu wciąż nie pasowało. Wątpliwości rozlewały się po nim piekącym strumieniem, od koniuszków stóp, aż po każdy pojedynczy, pozbawiony pigmentu włos. Poraziła go nagła myśl, że nie wie kim jest. Nawet z tą garstką wspomnień, które kolekcjonował od trzydziestu lat, w tej jednej chwili poczuł się ze sobą tak bardzo obco, jak nigdy dotąd.
Tuż obok leżała jego broń. Zimna jak lód katana o rękojeści zdobionej oplotem koloru cyjanowego. Jeszcze chwilę temu złamana, a teraz jakby wykuta na nowo. Muskana wątłym światłem ulicznych lamp połyskiwała metalicznie, zniekształcając je tak, że robiło się niemal bordowe, jakby tuż pod lustrzaną powierzchnią złożonej z niezliczonej ilości warstw stali przelewała się najprawdziwsza krew. Tkwiło w niej coś jeszcze. Jakiś demon lub inna nienawistna siła, na każdego, kto dotknął oręża, sprowadzająca szaleństwo. Nie miał pojęcia, jakim cudem bezdomny zdołał ją podnieść. Może już był na tyle szalony, że to, co mogła mu uczynić ta przeklęta broń, nie robiło na nim większego wrażenia. Pytanie o to, jakiej magii użył, że udało mu się ją naprawić, musiało ustawić się w kolejce wraz z wieloma innymi.
– Wszystko stracone – jęknął Konrad, wykrzywiając się w wyrazie rezygnacji. – Wszystko, kurwa… na nic…
Bezdomny wychylił się z siedziska wózka inwalidzkiego tak daleko, że groziło to upadkiem. Bezceremonialnie złapał Konrada za kołnierz i pomógł mu wstać, zupełnie jakby podnosił bezradnego psiaka, który jeszcze nie ogarnia własnych kończyn na tyle, by dobrze chodzić. Jak to możliwe, by w tak chudym ciele czaiło się tak wiele siły? Cuchnął zleżałym, trawionym przez bakterie trupem, a zimno, które od niego biło, bezbłędnie przypominało Konradowi otchłań przedsionka zaświatów, do którego niedawno przecież zawitał.
Nie miał wątpliwości, że ten dziwny łachmaniarz na wózku nie był nawet człowiekiem. Od dekad nawiedzał go jak złośliwy duch kryjący się tuż na krawędzi pola widzenia, choć momentami wydawał się całkowicie materialny. Jeżeli nie liczyć kolejnych warstw wypłowiałych koców oraz zawszonych ubrań, przez cały ten czas nie zmienił się nawet odrobinę. Suchy, pomarszczony, śmierdzący naftaliną przyprószoną z domieszką cmentarnego kurzu. Skórę miał cienką jak pergamin, zniszczoną i zapewne potwornie bladą, choć to akurat trudno było ocenić, patrząc, jak bardzo był zapuszczony. Brud zdawał się bodaj najbardziej naturalną i świeżą rzeczą, którą miał na sobie. Spod powyciąganej włóczkowej czapki pozlepiane brudem strąki siwych włosów opadały na wodniste oczy, równie przerażające, co ciemna studnia, jeżeli zbyt długo w nią patrzeć.
Podniesienie się na chwiejne nogi wymagało skupienia ostatnich iskierek woli, jakie Konrad w sobie odnajdywał. Może to przez upadek, może przez wysiłek coraz mocniej szumiało mu w głowie. Konradowi pociemniało przed oczami, choć pod osłoną powiek zdawało mu się, że widzi miliony ciągle zmieniających się przeźroczy, w nieprzerwanym cyklu na raz rzucanych na ten sam ekran.
– …nie chodziło wcale o nią… klątwa miała straszną cenę… przejrzyj na oczy… oszukano nas…
Nieważne, jak bardzo się starał, nie potrafił dojść, o co chodziło bezdomnemu. Wzrok mu się mącił. Świat zdawał się wirować pod stopami, a on nie potrafił się go uchwycić. Jęknął żałośnie, padł na kolana, łapiąc się za głowę. Zacisnął szczęki z siłą zdolną skruszyć zęby i wyciskać z oczu krwawe łzy. Uderzył czołem o bruk, po czym zrobił to jeszcze raz, aż coś chrupnęło. Nie wiedział, czy to beton, czy jego głowa. Wyjąc w rozpaczy, wczepił palce we włosy i zaczął rwać, jakby starał się dokopać do skóry głowy, odsłonić kości czaszki kryjącej mózg całkowicie .
To ten szaleniec! To ten bezdomny! To jego magia tak na niego wpłynęła. Zdolna odbudować złamany miecz teraz wywoływała niemożliwe do zniesienia cierpienie. Wcale nie przynosił odpowiedzi, tylko po raz kolejny sprowadzał szaleństwo.
– Coś ty mi zrobił?! – zawył Konrad w agonii.
W przypływie desperacji spróbował sięgnąć po broń. Pożałował tego, jak tylko jego palce dotknęły rękojeści katany. Pragnął, by znów obudziła się w nim demoniczna siła, zdolna wyrwać go z tego żałosnego stanu. Zamiast niej zalało go jeszcze większe cierpienie. Raz za razem uderzały go fale niezrozumiałego chaosu, nieporównywalnego z niczym, czego do tej pory doświadczył. Przesycone wyciem tysiąca udręczonych dusz, z których każda doświadczała nieskończonego żalu, gniewu i strachu. To były jego ofiary. Widział je na granicy zaświatów, a teraz wył razem z nimi.
Jedyna myśl, której potrafił się uczepić, oscylowała wokół Izabeli Anny Jezierskiej. Była jak złamana deska dla tonącego, jak pęknięte koło ratunkowe. Anny bowiem już nie było. Dragan ją zabił. Dragan zabił jego matkę, stwórczynię, niegdysiejszą kochankę i bodaj jedyną osobę na tym świecie, która wiedziała, kim naprawdę był. Tylko ona go znała, tylko ona rozumiała, co przechodził. Dopiero kiedy ją stracił, dotarło do niego, że zawsze była przy nim. Walczyła, nie przestawała wierzyć, że kiedyś uda mu się odzyskać pamięć. Teraz pozostała po niej bolesna pustka.
Poprzysiągł sobie, tak samo jak przysiągł strażnikowi zaświatów, że wygrzebie się z tej otchłani obłędu i przyjdzie po Dragana. Kiedy go znajdzie, pożre jego przeklętą duszę, tak jak to zrobił z jego bratem, a potem zatarga ją za granice śmierci. Tam było jego miejsce. Tam było miejsce ich wszystkich.
Rozdział 1. Kuracjusz
– Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, ale obawiam się…
– Tylko bez tego lekarskiego pierdolenia! Musi być jakiś sposób!
– Nie ma żadnego, przykro mi. Nawet nie wiesz, jak bardzo. Ona umrze.
***
Tyle miesięcy minęło, a Konrad wciąż nie rozumiał, jak to możliwe, że tylko tępe wstrząsy wywoływane uderzeniami pięści i butów były w stanie uciszyć kakofonię rozsadzającą jego rozpalony umysł. Gorące oddechy wylewające się z przepitych gardeł wprawiały gęste jak kisiel powietrze w leniwe wibracje, grzmiąc pijackim wrzaskiem. To wcale nie grupka ludzi go obskoczyła, tylko jakaś groteskowa istota zlepiona z dziesięciorga przekrwionych oczu, takiej samej ilości rąk i nóg. Nasycała przestrzeń słodkim melanżem skrajnych emocji, okraszonych sosem z taniego piwa i podłej wódki, przyprószonym szklanym pudrem mefedronu.
Wystarczyło mocniejsze uderzenie, a świat na kilka upojnych sekund stawał w miejscu, cichł zanurzony pod powierzchnią kojącego otępienia. Adrenalina i endorfiny, szarżujące przez labirynty żył ludzi ogarniętych euforyczną agresją, odurzały z siłą narkotyku nawet bez kosztowania ich krwi. Oto był gorzki lek łagodzący objawy wszechogarniającego szaleństwa.
Z desperacją źrebaka szukającego matki, całym sobą Konrad pragnął, by te ulotne chwile masochistycznej udręki trwały w nieskończoność. Witał je z ulgą, z jaką bosy maratończyk może przyjąć lodową kąpiel po wycieńczającym biegu w pełnym słońcu. Przedłużał je jak tylko mógł i łapczywie chłonął każdą z nich, zupełnie jak ciepłą krew, kiedy spływała mu do gardła. Nie bawił się nimi, a delektował, traktując z nabożnym szacunkiem, z jakim ogrodnik dogląda najdelikatniejszego kwiatu, który, choć piękny, przeznaczony jest do rychłego ścięcia.
Otaczali go ludzie. Tak bardzo żywi, barwni, w swej tępej, a zarazem nieobliczalnej naturze przerażająco prawdziwi. W najbardziej prymitywny sposób żądni krwi, smaku łatwego zwycięstwa, a przede wszystkim głodni cudzego upodlenia. W ich dusznym świecie, pozbawionej wszelkich aspiracji kloace, dominacja stanowiła jedną z największych podniet. Była towarem, walutą, którą wymieniali z sobie podobnymi, za którą kupowali lichą, pokrytą zapleśniałą patyną namiastkę szacunku.
Stłoczeni dookoła Konrada dociskali go do ziemi kolejnymi kopniakami zasadzanymi byle gdzie. Jeden przez drugiego zachęcali się, podjudzali, kibicowali sobie nawzajem. Nakręcali się do jeszcze większej agresji, a co za tym idzie, do coraz śmielszych popisów bestialstwa i sadyzmu, którymi już wkrótce mogliby się pochwalić przed znajomymi. Jeden z nich skakał dookoła, roześmiany, nagrywając całe zajście trzymanym w ręku telefonem komórkowym.
Cienka linia warg odcinających się od mlecznej cery Konrada pękła na pół, niczym makabryczna kurtyna odsłaniająca biel zębów. Przepołowiony łuk brwiowy bryzgał na wszystkie strony ciemnymi kroplami koloru miedzi. Ktoś nadepnął mu na dłoń, a przeciążone kości śródręcza trzasnęły jak suche patyki. Naderwane ucho dyndało desperacko, trzymając się na cienkim skrawku skalpu odchodzącego od czaszki.
Jakiś spryciarz pomyślał, że otworzy sklep nocny w najgorszym, najbardziej zapitym rejonie lubelskich Bronowic. W wybite okna pawilonu wstawił płyty pilśniowe, a okienko do wydawania zakupów solidnie zakratował, jakby szykował się na wojnę. Skryty w swoim miniaturowym bunkrze nie myślał nawet, by wzywać policję. Kiedyś przecież będzie musiał przyjąć dostawę, wyjść do domu. Niewiele by zdziałał, gdyby oblano jego pawilon benzyną. Mało to komu spłonął już samochód lub zajęły się drzwi w bloku… lub włosy?
W najbliższej okolicy była tylko jedna sprawna latarnia. Przypominała pijaka bezwładnie pochylającego się tuż przed pierwszą falą wymiotów, a jednak oświetlała właśnie to miejsce, gdzie trwający w najlepsze zbiorowy lincz nabierał iście teatralnego klimatu. Wszystkiemu zaś przygrywały uderzające z prędkością karabinu basy dudniące z wnętrza stojącego na środku ulicy otwartego na oścież samochodu. Dostarczały całej scenie podkładu muzycznego, od którego krew była w stanie się zagotować, a komórki mózgowe konały w agonii.
Spojrzenia przylepionych do szyb gapiów i podszyte hipokryzją współczucie, bo wymieszane z odrobiną podniety. Ot, zwyczajowa atrakcja, lepsza niż nocny seans kina sensacyjnego dla dorosłych, zbyt ciekawa, by wzywać służby porządkowe. Gdzieś na piętrze pobliskiego bloku spanikowana kobieta opędzała się od męża przy pomocy noża do chleba. Konrad słyszał ją doskonale, jakby stał tuż obok. Jej pod stołem, zbyt przerażony, by bronić swej pani.
Napuchnięte powieki albinosa opadły ciężko, a z rozbitych warg wydobył się głęboki jęk rozkoszy. Zaciągnięcie się gęstą jak smoła mieszanką woni niczym sole trzeźwiące ściągnęło go do rzeczywistości, pomogło w skupieniu. Spowalniało przeklętą karuzelę, w którą świat zamienił się tamtej nocy, kiedy umarł już po raz nie wiadomo nawet który. Pozwalało gonić za spłoszonym stadem chwil, nieuchronnie uciekającym ku przyszłości.
Cios zaciśniętej pięści spadł na szczękę Konrada z siłą młota kowalskiego przynosząc kolejny wstrząs i falę cierpkiego ukojenia. Na ułamek sekundy wywołał ogłuszający pisk w uszach, a potem upojną dezorientację. Następny był kopniak sportowym butem w to zdradliwe miejsce tuż za uchem. Głowa Konrada odskoczyła, uderzyła o płytę chodnikową i, zostawiając po sobie krwawą plamę, odbiła się od niej niemrawo jak piłka ze zbyt małą ilością powietrza. Żywy człowiek stałby już na krawędzi śmierci, powoli krocząc ku jej otchłani. Wampir jednak czuł, że żyje.
Nadchodziły kolejne razy. Zwiastował je chrzęst napinanych mięśni, ścięgien naciąganych niczym cięciwa łuku, by już za chwilę skurczyć się, wywołując kinetyczną eksplozję. Smarowane kleistą mazią chrząstki przesuwały się w solidnie naoliwionych panewkach stawów. Z nieba spadał deszcz zabarwianych inwektywami śmierdzących plwocin, przechodzący w grad pięści oraz butów, obleczonych w gumę i sztuczną skórę. Konrad nie robił nic, by ich uniknąć. Witał je z nieskrywaną rozkoszą.
Otwarcie oczu okazało się tyle trudne, że jego powieki zespalała krzepnąca krew. Trzeba było je przetrzeć nierównym wierzchem połamanej dłoni. Jej oblepiona skrzepami wymieszanymi z piachem skóra przypominała papier ścierny. Sztuka w końcu jednak się udała. Na widok entuzjastycznych napastników albinos wyszczerzył się szaleńczo, sprawiając, że rana na jego ustach rozeszła się jeszcze szerzej, prawie do zmiażdżonego nosa.
Podziwiał stojące nad nim małe stado samców, dla których nie było odpowiedniej litery w alfabecie. Pachnących kradzionymi perfumami podwórkowych bandytów w czapeczkach z daszkami opadającymi na nosy, krzywe i spłaszczone od wielokrotnego łamania. Zazdrościł im, ponieważ wewnątrz ich twardych czaszek nie rodziły się żadne myśli, nie było miejsca na zbędne uczucia. Kotłowała się tam czysto zwierzęca agresja, zakorzeniona i pielęgnowana przez lata burd, bójek na ulicy i krótkich odsiadek w aresztach śledczych. Znał takich doskonale. Tych tu skrzętnie wybrał na dzisiejsze rendez-vous.
– Cudownie – jęknął, pławiąc się w otumanieniu.
CDN
Przedsprzedaż rusza 28.05.2025